13 grudnia

Historia magistra vitae, mówi stare rzymskie przysłowie, i Polacy jak mało który naród mają się z czego uczyć. Mamy też więcej niż inni ważnych powodów, by lekcje których nam nasza historia udzieliła odrabiać dokładnie. W kontekście zbliżającej się 30 rocznicy wprowadzenia w Polsce stanu wojennego chciałbym jeszcze raz przypomnieć rolę, jaką w najnowszych dziejach Polski odegrał tajny współpracownik Informacji Wojskowej o kryptonimie "Wolski". W moim przekonaniu, choć wiemy już na ten temat sporo, najważniejsze aspekty tego zagadnienia wciąż jeszcze czekają na pełne wyświetlenie, a zwłaszcza na ukazanie ich w szerszym niż tylko polski kontekście. Niniejszym tekstem chciałbym podjąć próbę naszkicowania pełniejszego obrazu tego ważnego fragmentu naszej najnowszej historii, uzupełnionego odniesieniem do ówczesnej sytuacji geopolitycznej w Europie i na świecie.

W świetle dzisiejszej wiedzy historycznej nie ulega wątpliwości, że Związek Sowiecki w XX wieku aż trzykrotnie przygotowywał się do militarnego podboju Europy, co miało być wstępem do ustanowienia globalnej hegemonii Moskwy. Dwie pierwsze próby, w 1920 i 1941 roku mają już swoja bogatą literaturę przedmiotu. Trzecia i jak dotąd ostatnia, związana z okresem zimnej wojny, wciąż czeka na gruntowne przestudiowanie i pełny opis. Jest to zadaniem o tyle trudnym, że wciąż jeszcze żyją ludzie, których prawie całe dorosłe życie upłynęło na przygotowaniach do realizacji tego zbrodniczego planu. I mają oni nadal silne wsparcie ośrodka politycznego, któremu zawsze podlegali.

Analizując historię przebiegu zimnej wojny, trzeba postawić sobie pytanie o intencje jej uczestników. Oficjalnie obydwa pakty miały charakter obronny, lecz jak było naprawdę? Dysproporcja sił w dziedzinie zbrojeń konwencjonalnych w Europie wskazuje niedwuznacznie, że stroną szykująca się do ataku był Związek Sowiecki. Potwierdzają to również odtajnione w 2006 (pomimo zajadłego oporu Kremla) dokumenty Paktu Warszawskiego, w których nie było żadnych planów obrony, a jedynie doskonalone i uaktualniane przez dekady plany inwazji Europy Zachodniej.

Istotne z historycznego punktu widzenia - w kontekście naszych rozważań - jest pytanie o moment, w którym Kreml zamierzał swoje plany wprowadzić w życie. Jest rzeczą oczywistą, że podobnie jak w innych tego rodzaju przedsięwzięciach (1 września 1939, 22 czerwca 1941, 6 czerwca 1944) żadnego wyznaczonego góry z wieloletnim wyprzedzeniem terminu nie było, bo być nie mogło. O powodzeniu planowanej inwazji zawsze bowiem przesądza szereg czynników, w których najważniejszą rolę w krótkim czasie grają wpływające na siebie nawzajem dwa główne: stan własnej militarnej gotowości i zaskoczenie przeciwnika. W dłuższym okresie, w sytuacji przeciągającej się konfrontacji, na termin ewentualnej inwazji maja wpływ długofalowe trendy związane z podtrzymaniem i rozwojem własnego oraz wrogiego potencjału gospodarczego (żywność!), przemysłowego i militarnego.

Określone powyżej warunki wskazują, że najbardziej niebezpiecznym okresem zimnej wojny, w którym prawdopodobieństwo wybuchu zbrojnego konfliktu w Europie (czyli inwazji na Europę Zachodnia przez Związek Sowiecki i jego zniewolonych europejskich satelitów) było najwyższe, była druga połowa lat 70-tych i początek 80-tych. Pod osłoną rzekomego odprężenia, układów o kontroli zbrojeń, KBWE, kosmicznych demonstracji przyjaźni i zaufania "Sojuz-Apollo", sowiety i podległe im satelickie kdl-e szykowały największa w dziejach pancerną armadę, która miała przetoczyć się po Starym Kontynencie.


Sowiecki sztab generalny, wsparty pracą najwyższej klasy analityków i obszernym materiałem wywiadowczym, zdawał sobie sprawę że ich gospodarka, choć zmilitaryzowana w stopniu niewyobrażalnym dla ludzi żyjących w Wolnym Świecie, pomału lecz nieodwołalnie przegrywa wyścig zbrojeń. Kolejne generacje coraz bardziej precyzyjnych broni zawierały komponent wysokich technologii (głównie mikroelektroniki) którego sowieci - w odróżnieniu od nastawionego na komercję Zachodu - nie potrafili tanio wytwarzać w dużej skali. Trend był wyraźny i okno strategicznych możliwości zaczynało się im definitywnie zamykać...

Trzeba jednak pamiętać, że wyścig zbrojeń w czasie zimnej wojny, znaczony kolejnymi rewolucjami technologicznymi, spowodował znaczące wydłużenie okresu wprowadzania nowych generacji broni do służby. Dlatego sowietom na początku lat 70-tych zostało jeszcze kilka lat, w których ich najnowsze generacje uzbrojenia (sprawdzone z dużym powodzeniem w czasie wojny Jom Kipur w 1973) dawały im względną równowagę jakościowa, a nadal wzmacniała się ogromna przewaga ilościowa w sprzęcie pancernym. Jedynym zaś miejscem, w którym przewaga ta mogła być zdyskontowana, była Europa.

Warto przy tym pamiętać, że wbrew obiegowym opiniom, to właśnie broń pancerna jest najbardziej skutecznym środkiem bojowym na atomowym polu walki, poza samą bronią jądrową oczywiście. Dowiodły tego juz w latach 50-tych manewry, prowadzone przez obie strony, w których przepuszczano całe dywizje pancerne przez silnie skażony teren w kilka minut po wybuchu jądrowym. I dlatego właśnie w tym czasie o wyniku ewentualnego starcia w Europie wciąż decydowała ilość i jakość czołgów. I choć brytyjskie czołgi Chieftain, a zwłaszcza niemieckie Leopardy górowały nad większością sprzętu pancernego po drugiej stronie Łaby, to było ich jednak wielokrotnie mniej. A jak dowiodły doświadczenia II Wojny Światowej, niemieckie Pantery i Tygrysy, lepsze od czołgów alianckich pod każdym względem, nie były w stanie sprostać przeważającej liczbie bardzo przeciętnych - oględnie rzecz ujmując - Shermanów.

Dysproporcja pomiędzy Paktem Warszawskim a NATO w ilości broni pancernej w Europie pod koniec lat 70-tych była zatrważająca. Naprzeciw około 12 tysięcy czołgów i transporterów opancerzonych, które mogły wystawić w Europie państwa Sojuszu Północnoatlantyckiego, dowództwo Paktu Warszawskiego przygotowało pancerna pięść 60 tysięcy wozów bojowych. Wśród nich dość dużo nowszych wozów T-62 i T-72, wspartych przez szybkie BWP, nie mające wówczas swoich odpowiedników na Zachodzie. Szybkość sowieckich kolumn pancernych zwielokrotniały "latające BWP" - Mi 24, udana hybryda śmigłowca transportowego i szturmowego. Setki ogromnych transportowych Iłów-72 oraz An-ów różnych typów i wielkości gotowych było do błyskawicznego zrzutu dziesiątek tysięcy spadochroniarzy daleko na tyły frontu. Nawet w wojnie konwencjonalnej, a tym bardziej w wojnie jądrowej, ten kto jest w stanie wykonać zmasowane pierwsze uderzenie, może wyeliminować większość lotnictwa nieprzyjacielskiego, nim ono wejdzie do walki. Dzięki czemu można w pierwszych godzinach wojny uzyskać przewagę w powietrzu - niezbędny warunek błyskawicznej ofensywy.

Oczywiście zdawano sobie sprawę, że nie sposób zniszczyć wszystkich natowskich środków rażenia nuklearnego, szczególnie taktycznych, i że uzbrojenie to zostanie użyte przeciw nacierającym wojskom, zwłaszcza pozostającym w bezpośrednim kontakcie bojowym. Pierwsza linia oddziałów szturmowych zgrupowanych w NRD, przeznaczona była de facto do misji samobójczej. Miała skruszyć natowską obronę w Niemczech, nawet za cenę własnego życia. O zwycięstwie miał zadecydować drugi rzut, zgrupowany tuż przed inwazją w odległości kilkuset do tysiąca kilkuset kilometrów za linią frontu. Armia ta miała przejść przez teren Polski i Niemiec, zdławić resztki oporu i zająć cały kontynent aż po Kanał La Manche i Gibraltar. Plan ten zakładał rzecz jasna straty od uderzeń jądrowych przeciwnika, skierowanych przeciw głównym węzłom komunikacyjnym i przeprawom wodnym na trasie przemarszu wojsk II rzutu. Dlatego między innymi w LWP tak silnie rozbudowywano wojska inżynieryjne. Ich zadaniem była szybka odbudowa niszczonych przez natowskie lotnictwo i broń jądrową dróg i mostów.

Tak jak regułą dramatu jest zasada, że jeśli w pierwszym akcie na scenie pojawia się pistolet, to najpóźniej w ostatnim powinien wystrzelić, tak i w strategicznych przygotowaniach nie ma żadnych przypadków. Wszystkie one są podporządkowane scenariuszowi, którego realizacji mają służyć. Cały potencjał państwa sowieckiego, od samego początku jego istnienia, podporządkowany był jednemu zadaniu: podbojowi. Choć zdaniem Wiktora Suworowa jego siła i zdolność do agresji po klęsce wywołanej prewencyjnym atakiem Hitlera, nigdy już nie osiągnęła poziomu z późnej wiosny 1941, wolno jak sądzę podejść do tego akurat twierdzenia Autora "Lodołamacza" z rezerwą.

Bardzo wiele danych wskazuje, że ZSRR w czasach Chruszczowa i Breżniewa przegotowywał się do decydującego ataku na Europę. W sposób równie konsekwentny, metodyczny, przesycony obłędną determinacją jak za czasów ich poprzednika, „chorążego pokoju” - Józefa Dżugaszwili . Zimna wojna miała się przekształcić na krótko w wojnę gorącą z użyciem broni jądrowej, ale ograniczona do terenu Europy, a ściślej rzecz biorąc, przede wszystkim do terenu Europy Środkowej: Polski i Niemiec. Jednocześnie liczono na to, że szybkie rozstrzygnięcie militarne w Europie połączone z zajęciem jej terytorium zdoła powstrzymać USA przed eskalacją wojny w globalną pożogę nuklearną. Innymi słowy, jeśli Amerykanie nie obronią Europy na lądzie, to nie będą ryzykować zniszczenia własnego kraju w beznadziejnej próbie jej "odwojowania", przy użyciu pocisków międzykontynentalnych.

To była oczywiście bardzo ryzykowna koncepcja, ale zakładając że udałoby się im osiągnąć czynnik zaskoczenia, a także oceniając stan morale Amerykanów po klęsce w Wietnamie, plan ten nie był chyba pozbawiony szans powodzenia. Determinacji sowieckim strategom dodawały twarde wnioski z licznych analiz: już za chwilę (czyli w skali historycznej za kilka - kilkanaście lat), o strategicznym rachunku sił będzie decydować nie liczba czołgów, a liczba inteligentnych, samonaprowadzających się na najmniejszy nawet cel pocisków klasy "wystrzel i zapomnij". Związek Sowiecki przygotowywał się do tego decydującego uderzenia przez całe dziesięciolecia. Wystawienie i utrzymanie potęgi, która na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych osiągnęła swoje apogeum, coraz bardziej podkopywało chwiejąca się, zależną od eksportu ropy ekonomię. Zatem teraz - albo nigdy!

Po tym dość długim wstępie, w którym naświetliliśmy tło geopolityczne wydarzeń w Polsce, przechodzimy do nich samych, dodając niesłusznie pomijany dotąd kontekst wydarzeń historycznych z 1956, bez którego nie sposób w pełni ukazać sensu i wewnętrznej logiki grudniowego dramatu. Wszystkie powojenne polskie "miesiące": czerwiec, październik, obydwa czarne grudnie, nie były jedynie wewnętrznymi polskimi zawirowaniami, krwawymi awanturami pomiędzy totalitarną władzą a zbuntowanym społeczeństwem. Wszystkie one miały swoje zewnętrzne uwarunkowania w postaci zimnowojennych zmagań o panowanie w Europie, w których – co dla nas ma największe znaczenie -stawką było wręcz biologiczne przetrwanie naszego narodu.

Jest wiele przesłanek wskazujących na to, że diabelską idee podboju Wolnego Świata udaremnili w ogromnym stopniu właśnie Polacy. Poczesne miejsce zajmuje w tej historii postać pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, który skutecznie ostrzegł Amerykanów co szykują Zachodowi sowieci pod zasłona dymną "odprężenia". Amerykańska militarna odpowiedz, polegająca na wzmocnieniu sił natowskich w Europie nowymi środkami rażenia nuklearnego średniego zasięgu (pociski Pershing i Cruise), przechyliła szalę zwycięstwa. Gorzką dla nas lekcją jest konstatacja, że nowa doktryna użycia sojuszniczych sił zbrojnych w Europie ("Air Land Battle" maj 1981), podjęta bez wątpienia pod silnym wpływem informacji przekazywanych przez płk. Kuklińskiego, zakładała skokowy wzrost siły rażenia nuklearnego wojsk drugiego rzutu inwazyjnego na trasie ich przemarszu, na głębokim zapleczu operacyjnym frontu ("Deep Battle Area" po poprawkach doktryny w 1982). Co z tego mogło wynikać dla naszego kraju, nietrudno odgadnąć. Nie znaczy to jednak że wcześniej nad Polska nie wisiało ryzyko atomowych uderzeń. I owszem, było ono nawet większe, bo gdyby doszło do sowieckiej inwazji przed zmianą amerykańskiej doktryny, to choć na Polskę prawdopodobnie spadłoby "zaledwie" kilkadziesiąt głowic jądrowych, oznaczałoby to przecież również całkowicie zrujnowany kraj i wielomilionowe straty. To że Amerykanie zwiększyli tę liczbę do kilkuset, ostatecznie zniechęciło sowieckich strategów do podejmowania ryzyka, a więc - paradoksalnie - ocaliło nas przed zagładą. Tym niemniej wciąż pozostaje gorzki smak świadomości tego, co nam groziło: już nie zdziesiątkowania, lecz całkowite zniszczenie kraju. Łatwo, chyba zbyt łatwo przyszło Amerykanom podjąć decyzję o losie narodu, któremu Wolny Świat zawdzięczał tak wiele, zwłaszcza w najbardziej krytycznym momencie, gdy siły amerykańskie w Europie były jeszcze zbyt słabe do skutecznego odstraszania...

Zanim bowiem NATO zmieniło swoją doktrynę, doszło w Europie Środkowej - newralgicznym z geopolitycznego punktu widzenia obszarze świata - do wydarzeń, które pokrzyżowały sowietom plany. Były nimi wybór papieża Polaka i ściśle z nim związany wybuch solidarnościowego "karnawału". W warunkach takiego "bałaganu" na zapleczu frontu, o inwazji nie sposób było nawet myśleć. Zadaniem priorytetowym było przywrócenie w Polsce "porządku”, i Moskwa powierzyła je swojemu najbardziej zaufanemu człowiekowi, tajnemu współpracownikowi Informacji Wojskowej o kryptonimie "Wolski", Wojciechowi Jaruzelskiemu.

Rok przed wprowadzeniem stanu wojennego przywódcy Związku Sowieckiego, doprowadzeni do furii rozwojem sytuacji w Polsce, gotowi byli wprowadzić wojska UW, nawet za cenę krwawej pacyfikacji. Ze względu na układ sił w Europie i jego dynamikę, można zaryzykować twierdzenie, że taka akcja bynajmniej nie zakończyłaby się na interwencji w Polsce, ale musiałaby się przerodzić w „ostateczne rozwiązanie” sytuacji politycznej w Europie na drodze militarnej. Gdyby bowiem sowieci zdecydowali się na interwencje w Polsce, Zachód błyskawicznie wyleczyłby się z letargu „odprężenia”. Jeśli by zatem w tym czasie czołgi Armii Czerwonej miały ruszyć na zachód, zatrzymywanie ich w Polsce zwyczajnie nie miało by sensu, a byłoby wręcz katastrofalne w kontekście strategicznych celów Planu Głównego. Planu, którego realizacji podporządkowana była cała sowiecka polityka.

Sygnał ostrzegawczy, wysłany przez płk. Kuklińskiego, trafił niezwłocznie do Amerykanów, a stamtąd do Watykanu. Na podstawie dostępnych informacji widać jasno, że Kreml porzucił plan interwencji wojskowej w Polsce już w końcu 1980, głównie na skutek postawy Jana Pawła II, który zagroził im że jeśli oni do Polski wejdą, on do swojej ojczyzny również powróci. To zaś oznaczało, że cała planowana inwazja Europy Zachodniej utknie na samym początku w krwawym bagnie militarnej interwencji w Polsce.

Jeśli zatem wydarzenia historyczne będziemy rozpatrywać nie jako ciąg niepowiązanych ze sobą, przypadkowych epizodów, ale raczej jako żelazny łańcuch przyczyn i skutków, to widać jasno, że za strzałami które padły na placu Św. Piotra w Rzymie w maju 1981 a tymi, które rozległy się w kopalni "Wujek" w grudniu, stała ta sama siła.

Wbrew temu, co konsekwentnie kłamie w tej sprawie Jaruzelski, solidarnościowy "karnawał" był jedynym krótkim okresem w ponurej epoce komunistycznego zniewolenia, w którym Polska była naprawdę bezpieczna. I to od ryzyka dalece większego, niż "bratnia pomoc" ZSRR i związana z nią nieuchronna krwawa łaźnia. Sowieccy generałowie nie mogli nawet myśleć o rozpoczęciu inwazji, mając taki "bałagan" na bezpośrednim zapleczu frontu! Dlatego też surowo nakazali Jaruzelskiemu zaprowadzenie porządku, dając mu jasno do zrozumienia, że odpowiada za to gardłem. Co też Jaruzelski uczynił za pomocą LWP, które wcześniej przez ćwierć wieku przekuwał w posłuszne narzędzie do wykonania TEGO WŁAŚNIE ZADANIA!

Tu mała, lecz niezbędna dygresja. Decyzję o tym, w jaki sposób przekształcić LWP i kto ma to dla nich uczynić, sowieci podjęli po ponurych dla nich doświadczeniach polskiego Października i węgierskiego Listopada 1956. Na Węgrzech ostrzeliwały się im jedynie trzy baterie artylerii, poza tym było to powstanie robotnicze. A pomimo to sowieccy weterani opisują pacyfikację Węgier jako ciężką, wyczerpująca kampanię.

Sytuacja w Polsce z punktu widzenia Kremla wyglądała wtedy na dużo groźniejszą. Zbuntowała się prawie cała armia. Wyrzuciła sowieckich "doradców", z ich namiestnikiem, pełniącym obowiązki Polaka i głównodowodzącym, marszałkiem Rokossowskim na czele. Sunące na Warszawę sowieckie kolumny pancerne zatrzymały się naprzeciw okopanych, gotowych do walki polskich dywizji. Bardzo niedaleko miejsc, w których armie te starły się w pamiętnym 1920-tym... Jedynym generałem LWP, który opowiadał się wówczas za pozostawieniem na stanowisku głównodowodzącego marsz. Rokossowskiego był... Jaruzelski. Wtedy kremlowskie politbiuro uświadomiło sobie, że kontrola polityczna nad Polską może być zapewniona jedynie poprzez ścisłą kontrole nad jej armią, a ta zapewnić im mogą jedynie najbardziej lojalni wobec nich i bezwzględnie im posłuszni tajni współpracownicy służb sowieckich.

Dlatego od początku lat sześćdziesiątych zaczyna się spektakularna kariera najmłodszego generała LWP. Jako główny politruk, a potem główny kadrowiec czyści LWP z oficerów, którzy mogliby wykazać się podobnym duchem jak w 1956. Kiedy państwo żydowskie pobiło pro moskiewski wówczas Egipt, na rozkaz Kremla przeprowadza "odżydzanie" armii. Skutecznie poprowadził polskie wojsko do tłumienia wolnościowego zrywu Czechów i Słowaków w sierpniu 68'. Możemy się jedynie domyślać, jak ważna rolę musiał odegrać ten najbardziej zaufany z zaufanych ludzi Moskwy w Polsce w ponurych "wypadkach" Grudnia 70', dzięki którym Kreml mógł zastąpić krnąbrnego, kombinującego z Chińczykami i kutwiacego na zbrojenia Gomułkę, grzecznym i posłusznym Gierkiem.

I wreszcie swoją drogę zdrajcy ukoronował kolejnym Grudniem, przywracając nie tylko pełnie komunistycznej tyranii, ale również grozę całkowitej zagłady wiszącą nad krajem, z której jak mało kto zdawał sobie sprawę...

Lecz wtedy czasy mocno się już zmieniły. Po bardzo dla Europy i świata niebezpiecznym "odprężeniu" nie pozostało nawet śladu, i my, Polacy, mieliśmy w tym walny udział. Okno strategicznych możliwości zatrzasnęło się dla Kremla na długo, a w kontekście ambicji globalnej hegemonii - chyba na zawsze.

Jaruzelski, w odróżnieniu od niemal wszystkich genseków z europejskich kdl-ów przeżył system, któremu do reszty się zaprzedał, a pancerz z kłamstw, jakim osłania go macierzysta firma i podległe jej media coraz bardziej rozpada się pod naporem niewygodnych faktów. I coraz wyraźniej widać za nim skrzętnie dotąd skrywaną prawdę o najwierniejszym sowieckim poputcziku, "generale (rzekomo) mniejsze zło", o ponurej roli, jaką odegrał w polskiej historii. Niektórzy przyrównują go do Philippe Petaina, co jest moim zdaniem błędne, i bardzo dla marszałka Francji krzywdzące. Petain wybrał hańbę kapitulacji i kolaboracji z III Rzeszą, by ocalić swój kraj od strasznego losu, jaki stał się udziałem Polski. I w dużej mierze mu się to udało. Jaruzelski gorliwie kolaborował z okupantem na zgubę własnego kraju, i - Bogu dzięki! - tak on sam, jak i jego kremlowscy mocodawcy ostatecznie przegrali. To naprawdę wielka różnica.

Warto o tej wydawałoby się odległej, a przecież tak niedawnej historii pomyśleć, gdy Naród, w wolnych wyborach uczynił prezydentem kraju człowieka, której nie kryje się ze związkami z niedawno rozwiązanymi WSI - służby będącej spadkobierca niesławnej pamięci Informacji Wojskowej, założonej przez sowiecki kontrwywiad SMIERSZ, a podlegającej bezpośrednio przez cały okres komunistycznej dyktatury prawdziwej sowieckiej korporacji morderców - sowieckiemu wywiadowi wojskowemu GRU. Przypomnijmy, że do czasu rozwiązania w 2006, WSI nie przeszła w wolnej Polsce ŻADNEJ personalnej weryfikacji. Przypomnijmy również, że Bronisław Komorowski jawnie sprzeciwiał się rozwiązaniu tej służby, oraz może mniej jawnie (za to bardzo skutecznie), pełniąc obowiązki szefa MON, torpedował tworzenie jednostek Obrony Terytorialnej, czyli rodzaju sił zbrojnych który - jak uczy nasze i cudze doświadczenie - może stanowić skuteczny czynnik odstraszania wielokrotnie silniejszego agresora.

Wnioski które z tego płyną pozostawiam czytelnikowi, przypominając jedynie, że jak uczy stare rzymskie porzekadło - historia magistra vitae.